Przed dwoma laty, na targach motoryzacyjnych w Genewie Alfa Romeo zaprezentowała nowy, koncepcyjny model – 4C – który zarówno „posturą”, jak i oznaczeniem (nawiązującym do historycznych aut tego włoskiego producenta) oburącz chwytał się przeszłości. 4C okazała się drobnym i wyjątkowo uroczym wytworem współczesnej myśli designerskiej. Oczywiście, niektórzy dziennikarze motoryzacyjni odnosili się wobec niej z pogardą, twierdząc, że stylistyka tego skromnego coupe nie zasługuje na to, by dumnie nosić logo Alfy Romeo. W tym miesiącu ów niegodny typ trafi do produkcji. Rocznie ma powstawać 3500 egzemplarzy, z czego tylko 1000 zostanie przeznaczonych na Europę.
Auto było skromne nie tylko pod względem rozmiarów (3988 mm długości, 2090 mm szerokości, 2380 mm – rozstaw osi). Inżynierowie koncernu nie zdecydowali się na umieszczenie pod jej maską jednostki, którą można by uznać za, przepraszam, przesadzoną – zamiast co najmniej V6 zagościła tam rzędowa czwórka o pojemności 1,75 l.
Gdybym nie ufał Alfie, pomyślałbym, że jest to kompromitujący żart – bo po co robić tyle szumu wokół auta, które będzie napędzane motorami słabszymi od tych, co gościły chociażby w modelu 156 GTA czy (3,2 l), będącym przez dłuższy czas flagowym, bo jedynym, reprezentantem segmentu D tej marki. Przyznaję jednak, że zaufałem koncernowi – zresztą, słusznie.
Ten silnik o niedużej pojemności generuje 240 KM. Wydawałoby się, że niewiele; tymczasem te 240 koni mechanicznych „dźwiga” zaledwie 895-kilogramowe coupe, a rzędową czwórkę sprzeżono z automatyczną przekładnią dwusprzęgłową typu TCT, co daje wręcz onieśmielający rezultat: 4,5 sekundy w sprincie od 0 do 100 km/h.
Ale to jeszcze nic – wiecie, co jest równie wspaniałe, jak te pięknie poprowadzone linie nadwozia modelu 4C? Decyzja zarządu, aby był to samochód z napędem na tylną oś. Producent z bogatą przeszłością powraca więc do korzeni, dając potencjalnym nabywcom szerokie spektrum wyboru – od aut miejskich po godnego reprezentanta segmentu G+.